Skip to content

Gra „Kapitan Konopka na tropie” powstała z naszej miłości do Lądka-Zdroju w całej jego okazałej świetności i przy jego nielichych brakach, zrodziła się z naszej nieustannej gotowości do zabawy z wyobraźnią i poczuciem humoru.

Nasze miasteczko od dawna prosiło się o ten gest, zarówno pod względem jego architektonicznej i przestrzennej wyjątkowości, jak i z uwagi na niezwykłe jego dzieje, które śmiało uznać można za mikrokosmos historii Ziemi Kłodzkiej a może i Dolnego Śląska.

Podążając śladami kapitana Stanisława Konopki, spotkacie nie tylko splątany umysł psychopatycznego przestępcy Morawieckiego, ale poznacie również zakamarki Lądka-Zdroju, detale i artefakty, których zwyczajni turyści, a niejednokrotnie również mieszkańcy, nie mają okazji wychwycić.

Kanwa naszych podchodów powstała w oparciu o przygody kapitana Konopki, fikcyjnej postaci opisanej w powieści kryminalnej „Trupy w Kletnie” (CKIR 2018), której wiele scen rozgrywa się w Lądku-Zdroju. Opowieść literacka dzieje się w 1953 r., stąd i nasza gra przenosi nas – na miarę możliwości – w tamtą epokę. Stąd również Konopkanatropie.pl jest wyłącznie uzupełnieniem papierowej instrukcji gry, wirtualnym materiałem pomocniczym. Nie znajdziecie tutaj pełnych odpowiedzi na zagadki i zadania, o sukcesie lub porażce przekonać się możecie wyłącznie w finale tej podróży po Lądku-Zdroju.

 

Możemy wyruszać?

W pierwszych dniach wiosny tego roku zjawił się u nas jeden z najstarszych mieszkańców Lądka-Zdroju. Znaliśmy go dobrze z widzenia, choć z powodu jego powściągliwości nigdy bezpośrednio. Elegancko odziany przedstawił się z galanterią, po czym z wewnętrznej kieszeni wełnianego płaszcza wyjął foliowy worek. Wysunął z niego stary pożółkły notes, który wyglądał na przecięty w pół sześćdziesięciokartowy kajet. Taki, w jakich pisało się w szkołach za czasów Polski Ludowej. Mężczyzna nie zrobił żadnego wprowadzenia, trzymając trochę pokazowo zeszycik przeszedł od razu do rzeczy.

– Od kilku tygodni robię porządki na strychu mojego domu i pośród różnych bibelotów, szpargałów, odpustowych precjozów i archaicznych utensyliów, znalazłem ten oto kajecik – rzekł, potrząsnął notesem i mówił dalej. – W latach pięćdziesiątych w moim rodzinnym domu przy Wiejskiej przez krótki czas pokój podnajmował pewien mężczyzna. To stare dzieje i pewnie o nim nie słyszeliście, bo i ja sam bardzo słabo go pamiętam, choć okresowo o jego sukcesach rozpisywały się gazety. Nazywał się Stanisław Konopka i był kapitanem Milicji Obywatelskiej. Zasłynął ów Konopka wykryciem dwóch seryjnych zabójców, w tym jednego, który mordował ludzi na naszym terenie. Ten notes był własnością kapitana Konopki, zapiski w nim nie dotyczą jednak tamtych śledztw, ale innego dochodzenia, które prowadził w Lądku. Przeczytałem kilka pierwszych stroniczek, ale później zaczęły się jakieś niezrozumiałe szyfry, schematy, uwagi. Nie mam już tylu władz umysłowych, co kiedyś, tych zaś, co mi zostały, wolę używać do przyjemniejszych w moim wieku zajęć. Zostawiam państwu ten przedmiot. Jako artefakt i jako zagadkę do rozwiązania. Żegnam i życzę owocnej zabawy.

Nasz gość położył notesik na stole i wyszedł, zostawiając nas oniemiałych.

Rzeczywiście okazało się, że zeszycik należący do śledczego Stanisława Konopki zawierał wskazówki w pewnej tajemniczej sprawie. Wielokrotnie usiłowaliśmy ją rozwikłać, lecz nie podołaliśmy. Postanowiliśmy zatem podzielić się nią ze wszystkimi. Może to właśnie Państwu uda się zakończyć sukcesem tę trudną, zagadkową grę.

Odkryliśmy tyle, że gdy w zagadkach wychodzą słowa, należy je wymienić na liczby za pomocą tablic numerologicznych, a potem je redukować do liczby (cyfry) pojedynczej, jak w tym przykładzie:

Powodzenia
AD 2019

Kwiecień 1957

Poniedziałek, w drodze do Lądka-Zdroju

Wiem, nie powinienem tego pisać w notesie śledczym. Nie daj Boże, ktoś mi go podpieprzy… Ale muszę notować, zapisywać, bo moja pamięć już nie ogarnia zdarzeń…

Zaczęło się we Wrocławiu. Dwa dni do tyłu, coś koło północy towarzysze funkcjonariusze wygarnęli mnie z „Savoya” i powieźli na komendę do generała Jarguza. W drodze przetrzeźwiałem lekko, by ujrzeć jego szarą i umęczoną gębę. – Siadaj, Staszek – rzekł.

Oho! pomyślałem, ostatni raz mówił tak do mnie przy trupach w Kletnie!

– W ostatni wtorek u Ruskich w sztabie Północnej Grupy Wojsk w Legnicy ktoś obrobił ich człowieka – rzekł Stary. – Nie powiedzieli wprost jak było. Niby klasyczna dziesiona[1]: ich agent, jakiś Gołodupow czy inny Bezjajcew, oberwał na terenie jednostki gazrurką. Szedł po nocy z kancelarii do furgonu, ale nie doszedł. Problem w tym, że targał ze sobą metalową, oszyfrowaną walizkę, którą miał przykutą do nadgarstka.

– Zniknęła? – Nie wiem po co zapytałem. – Razem z ręką?

– Cóż, nauczy się jeść drugą – przyznał Stary. – Ręka ręką, Ruskim zależy na walizce.

– Ale po co złodziejowi ta ręka? – Nie mogłem się oprzeć ciekawości. Z niewiadomych powodów zdawało mi się, że jest to szalenie ważne.

– O co, do cholery, chodzi ci z tą ręką?! – Oburzył się Jarguz.

– Nie rozumiem – wartość ręki zmalała wyraźnie – Przecież towarzysz generał sam zaczął.

– Nie wiem, do licha, co z tą zakichaną ręką! – Huknął. – Pies ją zeżarł! Tam pełno psów się pałęta… Zamknij paszczę i słuchaj, człowieku, tu ważna jest walizka a nie ręka.

– Ta jest! – Wyprostowałem się natychmiast, a Stary trochę się uspokoił.

– Nazajutrz skontaktował się z nimi jakiś typ. Powiedział, że trzyma ich fanta i żąda w zamian dwadzieścia tysięcy dolarów. Kolejnego dnia miało dość do wymiany, ale Wańki znowu coś spaprali, nie wiem, źle zaplanowali akcję, zbir był sprytniejszy, ktoś nagle wyłączył światło… W każdym razie ustawiony kagebista[2], po kulce w łeb, rzucił picie, palenie i resztę na p. Bandzior tymczasem, nie zostawiając gorącej walizki, rozpłynął się jak kamfora, ponimajesz?

– Coś mi się zdaje – odrzekłem – że nasi czerwoni bracia tak byli pewni swego, że do paczki z okupem wsadzili zamiast dolców pociętą „Prawdę”[3].

– To się zdziwisz, bo nie – rzucił usatysfakcjonowany generał. – Dzisiaj, a właściwie wczoraj około szóstej wieczorem złodziej znowu się z nimi skontaktował i chce kolejnych dwadzieścia tysięcy dolców. Ma jednak dodatkowy warunek: żąda do wymiany jakiegoś bystrego polskiego gliniarza, a nie kolejnego tumana z KGB. Nie mam pojęcia dlaczego Ruscy przyszli z tym do mnie, ale przyszli i widać było, mówiąc po frontowemu, że srają po nogach. A ja, kapitanie Konopka, stawiam na was, wam przydzielam to zadanie. Możecie być z siebie dumni, towarzyszu, i o ile was cwaniak nie kropnie, po raz kolejny zasłużyć się socjalistycznej ojczyźnie.

– O niczym innym nie marzę, niż te zasługi, tyle, że ja – broniłem się – towarzyszu generale, ja jestem z wydziału zabójstw, nie dla mnie złodziejskie fanaberie.

Stary patrząc mi w oczy spurpurowiał. Spuściłem głowę i ucieszyłem się w duchu: gdyby wciąż ćmił tytoń, miałbym popielnicę wbitą w łeb. Jarguz wziął głębszy oddech.

– Być może to złodziej a może terrorysta – rzekł. – Śmierdzi od ciebie gorzałą, Konopka, że trudno wytrzymać. Dość tego. Jutro meldujesz się o siódmej rano. Łotr ma się skontaktować z Kacapami w pół do ósmej, przekierują sygnał do nas. Odmaszerować!

Podniosłem się, ale nie ruszyłem ku drzwiom. Stary patrzył na mnie nieco zdziwiony.

– A dacie mi te dolary na okup – zapytałem – czy tylko pociętą „Trybunę Ludu”?

– Won! – Usłyszałem wrzask już biegnąc ku drzwiom gabinetu.

Następnego dnia o siódmej trzydzieści rano bandzior odezwał się do Ruskich, ale zanim zdołali go przekierować do nas, zerwał połączenie. Jakiś kwadrans później telefonistka z centralki chciała połączyć „dziwnego  rozmówcę” z gabinetem komendanta Jarguza. Stary skinął głową i bez wahania chwyciłem słuchawkę.

– Przy aparacie kapitan Antoni Matwiejczuk! – rzekłem głośno do sitka. – Matwiejczuk przez w!

Na drugim końcu druta jakiś facet brzmiał jak zza grubych drzwi. – Nie rozumiem, co pan mówi! – Krzyknąłem, ale wiedziałem, co się dzieje: po tamtej stronie był jakiś idiota, który słuchawkę zawinął poskładaną chustką do nosa, szalikiem albo kołnierzem, żebym nie poznał i nie zapamiętał jego głosu. Pomijam nieodłączne rozmowom telefonicznym w Polsce szumy i trzaski, na ogół bowiem deformacja głosu nie pozwala skutecznie rozpoznać płci rozmówcy a co dopiero rzeczywistą barwę jego głosu. Po prostu debil. Albo prawdziwy szpieg, który nie zna polskich realiów. Usłyszałem szamotaninę z bananem słuchawki.

– Masz robić wszystko zgodnie z instrukcją – usłyszałem w nimbie terkotań i mechanicznych skrzeczeń niski głos, który skądś znałem.

– Dlaczego mam cię słuchać? – Potrzebowałem dłuższej „pogaduszki”, żeby przypomnieć sobie właściciela głosu.

– Zrobię użytek z walizki – odrzekł a że nic nie powiedziałem, dodał. – Zginą ludzie. Dużo, bardzo dużo ludzi.

– Mam to w dupie – odpowiedziałem i usłyszałem ciągły sygnał zakończonego połączenia.

Generał znowu poczerwieniał i już widziałem jak podnosi i się, podchodzi do mnie i chwyta mnie obiema rękami za gardło. Zanim to zrobił, telefon znowu się odezwał.

– Na pewno, towarzyszu? – Usłyszałem i już wiedziałem z kim mam do czynienia.

Milczałem dłuższą chwilę, patrzyłem na twarz generała. Zastanawiałem się czy zasraniec po drugiej stronie sieci mnie rozpoznał.

– Zgoda – odrzekłem zimno.

– Pojutrze o ósmej rano wyruszysz do Lądka-Zdroju w powiecie kłodzkim – mówił znowu. – Znajdziesz dawną siedzibę NSDAP, tam zostawię ci kolejną wskazówkę. Nie wcześniej jak pojutrze rano, rozumiesz?

– Chcesz się bawić w podchody?

– Nie pasuje ci? – Odrzekł i odłożył słuchawkę. Zrobiłem to samo.

– Nie uwierzy pan, generale – uśmiechnąłem się do Starego. – To ten psychopata Morawiecki.

– Psia jego mać, ta ubecka menda, ta wesz? – Zdziwił się Jarguz i spojrzał na mnie przyganą. – Rozpoznał cię?

– Nie rozpoznał – odparłem, bo przecież Morawiecki nie wyjaśniałby gdzie leży Lądek, bo wiedział o śledztwach jakie tam prowadziłem.

Stary podniósł się i ruszył w stronę szafy, z której po chwili wyjął papierową teczkę. Rzucił ją na biurko przede mnie.

– Myślą, że tylko oni mają na nas teczki. Czego chciał ten stalinowski pestycyd?

– W poniedziałek o ósmej rano mam jechać do Lądka-Zdroju i znaleźć dawną siedzibę NSDAP. Tam znajdę dalsze wskazówki.

– Znowu Lądek? – Zdziwił się Jarguz. – Mają z tobą jakąś umowę na wyłączność? Dam ci sierżanta Kraskę do pomocy i masz tę sprawę rozwiązać.

– Mam być sam – odpowiedziałem twardo, kłamiąc. – I w razie czego mam tam Władka Karpiuka.

– Fakt – przyznał generał. – Dobra, jutro niedziela, więc widzimy się w poniedziałek rano. Odmaszerować!

Teczkę Morawieckiego otworzyłem wieczorem. Moja wiedza na jego temat była znacznie rozleglejsza. W końcu podczas studiów był moim najbliższym przyjacielem, prawie bratem… Cicha woda… Podczas sprawy z prowokacją Jarguza w ‘53 zaczęło mi świtać, że to socjopata, rok temu to przekonanie pogłębiło się. Grzegorz nie jest zagubionym, splątanym psychicznie facetem, który uwierzył w idee socrealizmu i pragnie je realizować nie bacząc na ofiary. To niezwykle inteligentny, systematycznie działający typ. Bezwzględny, pozbawiony jakiegokolwiek współodczuwania manipulant, nie ma w nim cienia poczucia winy za wyrządzone komuś krzywdy (a krzywdzi z prawdziwą rozkoszą), względem własnych urazów za to jest drażliwy, małostkowy i mściwy. Z opowieści – i z akt – wynika, że w czasie wielu przesłuchań zachowywał się agresywnie i okrutnie… Jakim cudem ten zdeprawowany do cna dewiant mógł realizować swoje psychopatyczne skłonności w świetle prawa? Nikt tego nie widział?

Drżę na myśl, co wymyśli, choć już raz udało mi się go pokonać.

Znalazłem dawną kwaterę NSDAP.

Od teraz notuję wszystko. Wszystko może się przydać!

– – – – – – – – – – – – – – – – – – – –

Zaczynamy grę!

Obywatelu Matwiejczuk, myślisz, że Cię nie poznałem? Wiem, że i Ty mnie rozpoznałeś…

Chciałem do podmiany polskiego gliniarza, ale mi nawet przez myśl nie przeszedłeś, gdy im to rzuciłem. I proszę, Stachu, mój Stachu – nie mogło stać się lepiej! O tak, miałem inny plan, lecz kiedy usłyszałem Twój głos, porzuciłem myśl o zdobyciu tych kilku następnych dolców. Rzadka gratka w obliczu takiej szansy. Ja i Ty w śmiertelnej rozgrywce! A w właściwie… Ty sam w śmiertelnej rozgrywce! I to gdzie?! W Twoim ukochanym Lądeczku!

[1] Dziesiona – według Kodeksu Karnego z czasów PRL paragraf 210 – kradzież z pobiciem.
[2] Kagebista – agent KGB, służb wywiadowczych ZSRR w latach 1954 – 91.
[3] „Prawda” (ros. Правда) – oficjalny organ prasowym Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, wychodzący od 1912 r.